Witam wszystkich forumowiczów!
Jest to mój pierwszy post i niestety sytuacja, która opisze nie jest dla mnie zbyt miła.
Wczoraj, robiłem cotygodniową trasę Śląśk-Kraków (Jakieś 150km, w tym ~130km po autostradzie). Trasę tą pokonuję dwa razy tygodniowo od kwietnia zeszłego roku, kiedy to nabyłem E46 z 2002r (Polift) i silnikiem M47 D20TÜ - 320D 150KM. Dotychczas auto nigdy mnie nie zawiodło, jednak wczoraj odmówiło posłuszeństwa

Parę kilometrów przed bramkami, zaświeciła mi się kontrolka płynu chłodniczego - temperatura w normie, więc stwierdziłem, że dojadę do bramek i zatrzymam się za nimi w celu sprawdzenia przyczyny. Jak zatrzymałem się na bramkach, zauważyłem, że z pod maski leci para, więc na bok, awaryjne i patrzę o co chodzi. Po otwarciu maski nie było się do czego doczepić - żadnych śladów wycieków, więc odkręciłem (tak, wiem, nie powinno się tego robić na gorącym silniku) korek wlewu płynu chłodniczego, gdzie ukazała się pustka. Jako, że zawsze jestem przygotowany i wożę w bagażniku wszystkie przydatne w trasie rzeczy, to miałem ze sobą borygo. Wlałem, sprawdziłem czy jest wyciek - nie było, załączyłem auto - kontrolka zgasła i zacząłem kontynuować podróż. Po przejechaniu ~3-4 kilometrów (kontrolka dalej nie świeciła) temperatura silnika poleciała na czerwone pole, a silnik stracił moc - nie wiem, czy zgasł sam, czy ja go zgasiłem po ucieczce na awaryjny, w każdym razie bałem się go już zapalać. Cała komora silnika zawalona płynem chłodniczym, nie zostało mi nic, jak odholowanie auta pod mieszkanie (jestem studentem).
Jak myślicie, czy silnik mógł przez tą krótką chwilę sie zatrzeć? Dodam, że nie znam żadnego dobrego i zaufanego mechanika w Krk, więc auto będzie mi raczej znajomy wiózł na lawecie na śląsk. Dzięki wszystkim za porady.